Opera na szklanym ekranie – „Annette”

Mam kilka rozkopanych wpisów, ale postanowiłem zrecenzować coś, co jest bardzo „na czasie”, bowiem film ten jest od niedawna grany w naszych kinach, a i jest o nim dość głośno.

„Annette” to obraz Leosa Caraxa, francuskiego reżysera i scenarzysty, któremu przypięto łatkę artysty nieprzewidywalnego, lubiącego żonglować rozmaitymi gatunkami. Tym razem stworzył projekt we współpracy z grupą muzyczną Sparks. Twórcy zaserwowali nam film muzyczny, opowiadający o związku śpiewaczki operowej i kontrowersyjnego komika.

Poszedłem na ten film z dwóch powodów – po pierwsze, przynajmniej w warstwie fabularnej byłem ciekaw ewentualnych wątków operowych. Po drugie, w rolę komika wcielił się Adam Driver, jeden z najlepszych współczesnych aktorów. Co prawda zwiastuny i pierwsze recenzje sugerowały, że będzie to raczej musical niż cokolwiek co stało obok opery, ale uznałem, że przyznanie głównej bohaterce roli diwy nie mogło być przypadkowe…. Prawda?

Dobrze, zacznijmy od pozytywów – film wygląda przepięknie. Carax bawi się tym widowiskiem pod praktycznie każdym względem: są piękne kadry, wspaniałe, długie, przemyślane ujęcia, a kilka z nich jest ustawionych w taki sposób, żeby rzucić widzowi wskazówki co do finału. Do tego „Annette” nie ogranicza się jedynie do opowiedzenia historii poprzez scenariusz i zdjęcia (jak większość dobrych filmów powinno), ale dostarcza nam masy informacji poprzez kolorystykę i scenografię. Nie chcę za dużo zdradzać, powiem tylko, że nawet fakt jak bohaterowie są ubrani stanowi niejako podpowiedź co im w duszy gra i co planują zrobić. Do tego reżyser świetnie operuje tłumem i ciągle zmienia rytm historii. Zważywszy na to, jak bardzo Hollywood lubi nagradzać musicale, myślę że Carax nominację do Oscara ma w kieszeni (zresztą dostał Złotą Palmę za reżyserię, co już daje mu przepustkę do następnych nagród). Czy wygra? Nie wiem, do końca roku jeszcze trochę czasu, a konkurencja nie śpi.

Kolejnym ogromnym plusem jest dwóch aktorów. Adam Driver znowu pokazał, że w jego pokoleniu jest trzech, może czterech artystów grających na jego poziomie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że z tak mefistofelesowską urodą wcielanie się w dwuznaczne postaci jest dla niego czymś naturalnym, jednak wycisnął ze scenariusza ostatnie soki, grając na wszystkich możliwych huśtawkach emocjonalnych. Podejrzewam kolejną nominację do Oscara. Czy wygra? Cóż, za „Patersona” nie dostał, za „Historię małżeńską” nie dostał, to i za to może obejść się smakiem.

Druga kreacja, która zrobiła na mnie spore wrażenie należy do Simona Helberga. Gość kojarzony głównie z serialu komediowego „Teoria wielkiego podrywu” robi całkiem niezłą karierę w kinie, a jeżeli będzie grał tak jak tutaj, to sądzę, że oferty popłyną szerokim strumieniem. Nie jest to co prawda długa rola (aczkolwiek trzecia pod względem wielkości w filmie), ale stworzył postać, którą będzie się pamiętać.

A zatem mamy mądrego reżysera, świetną oprawę wizualną i znakomitych aktorów. Co mogło pójść nie tak?

Mnóstwo lukru, ale mało deseru

Jeżeli jesteście tymi widzami, którzy nie wyłapują budowania filmu pod kątem scenografii, reżyserii, zdjęć, etc., a skupiają się jedynie na historii i bohaterach, to „Annette” zalicza się do tych filmów w czasie których wyjdziecie z kina (miałem zresztą takie przypadki na seansie i wiem, że w innych salach było podobnie). Carax stworzył trwający ponad dwie godziny spektakl musicalowy, gdzie fabuły jest tyle, co w handlowskiej operze.

Historia jest prosta, symboliczna i pełna bohaterów, których już gdzieś widzieliśmy. Być może na tym zasadza się jej operowy sznyt, że reżyser lubi skupiać się na emocjach i symbolach, a niekoniecznie na wielowątkowej fabule. I normalnie nie miałbym nic przeciwko, jednak Carax pokazuje nam rzeczy, które ktoś już w kinie/operze/literaturze pokazał i zrobił to lepiej, a po drugie przełamuje w kilku miejscach czwartą ścianę, która w zasadzie nic nie wnosi do obrazu. Zatem robi prowokowanie dla samego prowokowania.

Nie odmówię Caraxowi znakomitej realizacji, ale mam wrażenie, że bardziej interesowało go popisywanie się swoim kunsztem reżyserskim niż stworzenie spójnego i przekonującego filmu.

W dodatku jest to musical i to taki, w którym śpiewa się non-stop. Może Wam to nie będzie przeszkadzać (mi przeszkadza), jednak sama warstwa muzyczna też nie powala. Ani to ciekawe od strony kompozycji ani (co gorsza!) porządnie zaśpiewane. Helberg jeszcze daje radę, Driver nie jest na pewno wybitnym piosenkarzem, ale przy jego postaci można to zrzucić na karb osobowości i profesji bohatera, natomiast mam duży problem z Marion Cotillard. Nagrodzona Oscarem (za rolę Edith Piaf) aktorka gra śpiewaczkę operową, a ewidentnie najgorzej śpiewa. Dobrze, nie odmówię jej muzykalności i szeroko rozumianego artyzmu, jednak problemy techniczne (zwłaszcza w momentach dramatycznych) przynosiły wręcz komediowy efekt (przy długich liniach melodycznych zaciągała powietrze tak mocno, że bliżej jej było do zasycającego brud odkurzacza). To dobra aktorka, wiedziała co robi przed kamerą, ale partie śpiewane powinna była oddać. Albo po prostu zrezygnować z roli (podobno kilka aktorek ubiegało się o tę postać, wydaję mi się, że reżyser po prostu mógł wybrać kogoś innego).

Opera… po co?

I tu zaznałem już osobistego rozczarowania, bez wpływu na ostateczną ocenę filmu – obraz totalnie nie wykorzystuje operowego wątku. Owszem, pokazano nawet zgrabnie, że wulgarny komik budzi większy entuzjazm od świetnie przygotowanej diwy, dekadentyzm bohaterów ma coś z wagnerowskiego etosu i są jakieś drobne wstawki z rolami, w których gra nasza bohaterka, ale to tyle. Nie ma tu żadnej operowej arii, żadnego ważniejszego nawiązania do operowego świata, a nasza bohaterka mogłaby śpiewać w dowolnej instytucji. Ba! Nawet gdy primadonna jest na scenie to dostajemy co najwyżej średnią scenografię i kostiumy, może z wyjątkiem jednej sceny. Jak już reżyser zdecydował się na rokokową fetę w stylu Viscontiego, to mógłby też ją wprowadzić na operową scenę – w końcu gdzie jak nie tam?

Także, jeśli planowaliście pójść na „Annette” z powodu obiecującego wątku operowego, to jest to, niestety, obietnica niespełniona.

A zatem czy polecam ten film? Trudno powiedzieć. Miłośnikom opery? Nie. Znajdziecie ciekawsze nawiązania muzyczne choćby u Viscontiego i Herzoga. Miłośnikom dobrego kina? Nie wiem. To znaczy ten film na pewno jest ciekawy od strony formalnej, jednak sama historia nie rzuca na kolana, a obraz wypełniono zabiegami, które inni reżyserzy zrobili wcześniej i, co istotne, zrobili to lepiej. Na pewno można obejrzeć i w kinie zrobi pewnie większe wrażenie niż przed telewizorem, ale jeśli macie odpowiednio dobre kino domowe to poczekajcie z premierą w telewizji. Jako kinoman jestem nieco rozdarty, jako miłośnik opery – bardzo rozczarowany. Mimo wszystko, cieszę się, że go obejrzałem, bo odkryłem jak ogromny potencjał tkwi w reżyserze. W innym projekcie (w innym gatunku filmowym) jest w stanie stworzyć o niebo lepszy obraz, tak jak Ryan Johnson po nierównym „Ostatnim Jedi” dał nam świetnie „Na noże”. Będę śledził jego dalszą twórczość z zainteresowaniem.

A tak na marginesie – jeżeli ciekawi jest twórczość Adama Drivera, bardzo polecam film „Paterson”.

Informacje o poprostuopera

Pasjonat opery, dobrej literatury i gier RPG. Operę pokochał w szkole podstawowej i jest jej wierny od dobrych dwudziestu lat. Preferuje starą szkołę, choć nie odrzuca wszystkiego, co oferuje współczesna opera. Ponieważ gust prowadzącego zmieniał się przez te wszystkie lata, wiele starych wpisów (zwłaszcza tych dotyczących nagrań i ulubionych śpiewaków) jest częściowo nieaktualnych. Najstarsze wpisy (zwłaszcza z lat 2011-2018) podlegają regularnej aktualizacji. Wszelkie prawa zastrzeżone: kopiowanie, powielanie i przekształcanie artykułów za zgodą autora (proszę pisać maila na adres poprostuopera@gmail.com, na pewno odpowiem)
Ten wpis został opublikowany w kategorii Uncategorized i oznaczony tagami , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz