Gdy ręce bolą od klaskania – relacja z koncertu Ewy Podleś

Mam przyjemność zakomunikować, że uczestniczyłem dziś w najlepszym koncercie od dawien dawna. Na otwarcie sezonu Opery Wrocławskiej, Ewa Michnik zaprosiła jedną z największych żyjących śpiewaczek operowych na świecie, „nasz” znakomity kontralt, Ewę Podleś. I powiem tyle – jeśli cały sezon utrzyma ten poziom, będę odwiedzał to Operę Wrocławską codziennie!

Ewie Podleś towarzyszyła orkiestra Opery Wrocławskiej pod batutą Wojciecha Michniewskiego. Dyrygent miał zresztą sporo do roboty, bowiem wszystkie arie przeplatały się z uwerturami i preludiami.

Koncert rozpoczęto od uwertury do „Czarodziejskiego fletu”. Dyrygent obrał dobre tempa i dał wybrzmieć każdej frazie, ale orkiestra jeszcze się nie do końca zgrała, bowiem sekcja smyczków dwa razy (!) zareagowała z opóźnieniem na komendy dyrygenta.

Po chwili Michniewski udał się za kulisy po naszą gwiazdę. Ewę Podleś przywitała gromka owacja, a po chwili usłyszeliśmy pierwszy numer – recytatyw i arię Orfeusza z opery Glucka. I w sumie ze wszystkich arii tu chyba wypadła najsłabiej. Trzeba przyznać, że śpiewaczka wybrała ambitną interpretację, starając się za wszelką cenę utrzymać ciemną, żelazną barwę głosu (w końcu grała mężczyznę). Co oczywiście było imponujące, ale dłuższe frazy sprawiały jej wyraźną trudność, nie mówiąc o dość nerwowym podbieraniu oddechu „z dołu” (coś w rodzaju zachłyśnięcia, typowego dla Renee Fleming). Pomimo tych problemów, całość i tak mi zaimponowała – no i jej francuski był bez zarzutu.

Zresztą wszyscy nie mogli początkowo zaskoczyć – uwertura z „Cyrulika sewilskiego” była zdecydowanie najgorszym punktem koncertu. Nie wiem czemu większość współczesnych dyrygentów uważa, że im szybciej tym lepiej (druga część uwertury totalnie nie do przyjęcia). Poza tym bębny i kotły były częściej używane niż w uwerturze do „Nabucco” (sic!).

Ale szybko o tym zapomniałem, bo recytatyw i aria „Cyrusa w Babilonii” zrekompensowała nam dotychczasowe problemy. To był pierwszy numer po którym zrobiłem „Wow!”. Pierwsza fraza (a capella!) „Ciro infelice” dosłownie wbiła mnie w fotel. A dalej było jeszcze lepiej! Doskonała technika, górne tony jak dzwony z wrocłwskiej katedry, a zakończenie zachwycało przepięknym, ciemnym i niewiarygodnie mocnym głosem. Brawa!

Również dyrygent się poprawił – bałem się, że uwertura do „Don Pasquala” podzieli los tej z „Cyrulika”, ale na szczęście kapelmistrz szybko zrozumiał, że zwolnienie przed trzecią częścią uwertury mu pomoże. Poza tym wiolonczelista zasłużył na gromkie brawa.

Następną arią był toast z „Lucrezi Borgii”. Wszystko to piękne, ale dyrygent znowu się zapomniał i podczas „refrenu” orkiestry nie dogadał się z solistką, przez co śpiewaczka skończyła pierwszą część koncertu dość nerwowo.

Lecz po przerwie byli już doskonale zsynchronizowani w lamencie z „Aleksandra Newskiego”, a dyrygent pięknie zakończył utwór delikatnie opadającymi frazami, niczym płatki śniegu spadające na martwych żołnierzy. Notabene, dyrygent musiał zostać nieźle zrugany, bo prowadząc intermezzo z „Rycerskości Wieśniaczej” (niezłe, ale słyszałem setki lepszych) zapomniał zabrać ze sobą batutę (którą trzymał już przy następnym utworze).

Po dwóch pierwszych ariach przeznaczonych na najniższe rejestry kontraltu, tessitura pozostałych partii została ułożona nieco wyżej, dzięki czemu Ewa Podleś wreszcie poczuła się jak ryba w wodzie, skacząc od najniższych dźwięków po cudowną górę. Ten wspaniały popis wirtuozerii dał się dostrzec w „Giocondzie” od której zresztą nasza rodaczka (zapewne wiedząc, że obowiązkowa część koncertu dobiega powoli końca) przestała się oszczędzać.

Uwertura do opery „Nabucco” wypadła całkiem dobrze, choć chciałbym nieco więcej werwy. Z drugiej strony sekcja dęta naprawdę się popisała. Ogólnie bardzo dobry występ doświadczonego dyrygenta.

Ostatnim numerem z programu była aria z „Il trovatore” – fenomenalny głos, rewelacyjne (wręcz niespotykane w naszych czasach) prowadzenie fraz (pozornie „rwane”, doskonale oddające niezrównoważony charakter bohaterki) i świetne aktorstwo (o czym za chwilę). Nie rozumiem tylko, dlaczego dyrygent poprzedził arię fragmentem chóru cygańskiego.

Bisy również nie zawiodły. Najpierw nasza rodaczka opowiedziała o następnej arii (chyba słusznie, bo „Kopciuszka” Masseneta mało kto zna), później zaprezentowała pierwszy bis, arię macochy z opery Masseneta. Później, wywołana po raz kolejny, powiedziała tylko trzy słowa „Włoszka w Algierze” – i widzowie oszaleli. Nie było się czemu dziwić, bo parę sekund później usłyszeliśmy „Cruda sorte” utrzymane w genialnej, wręcz płytowej jakości. Niestety, potem Ewa pokazała „Hitler kaput” i już więcej nie wyszła zza kulis.

(chyba najbliższa koncertowej wersja – nawet suknia się zgadza)

Dobrze, o czym należy jeszcze powiedzieć, poza opisaniem tego wspaniałego łańcucha arii i uwertur? Przede wszystkim Ewa Podleś jest rewelacyjną aktorką. Nie potrzebny jej kostium, scenografia, czy partnerzy – w każdej arii pokazała zupełnie inną paletę emocji (oczywiście to również zasługa świetnego programu). Była przekonującym kochankiem, niezrównoważoną staruchą, francuską damą z wybujałym ego, a nawet (uchowaj Boże!) rozflirtowaną pannicą. Do tego można było spokojnie rozróżnić każde słowo śpiewane po francusku (za język włoski i rosyjski nie ręczę). Miło popatrzeć, że są jeszcze osobowości muzyczne, które potrafią przedstawić emocje bez nadpobudliwego ruchu scenicznego i obnażania się w świetle reflektorów.

Teraz dwie bardzo miłe niespodzianki z polskiej strony. Po pierwsze – organizacja. Koncert rozpoczął się o 19:00 (bez poślizgu – rzadkość w naszym kraju), na sali nie było żadnych zgrzytów, a choć wcześniej narzekałem na kiepską promocję tego wydarzenia, praktycznie cała widownia była zapełniona.

Po drugie – publiczność. Nie dość, że nikt nie wychodził w trakcie koncertu, to jeszcze nie podżerano chipsów, nikt nie kasłał przesadnie głośno ani nawet nie plotkował z sąsiadami. Poza tym daliśmy wspaniałą owację – jeśli dobrze liczyłem, wywołaliśmy Ewę aż 11 razy, a brawa były wręcz niewiarygodnie głośne jak na teatr mieszczący ledwie 600 widzów. Zresztą widzowie byli dobrze przygotowani, bo w przerwie nie słyszałem by ktoś narzekał na brak tablicy z napisami.

Jedyne czego muszę się przyczepić, to cena biletów – 120 złotych za przeciętny bilet studencki to moim zdaniem dużo za dużo. Zwłaszcza, że te tańsze bilety praktycznie nie wchodziły w rachubę (tylko najwyższy balkon kosztował mniej niż 50 złotych). No, ale czym jest studencka pomysłowość – wziąłem wejściówkę za 30 złotych i siedziałem na parterze, w najlepszej strefie.

Wspaniałe doznania artystyczne, świetna widownia i cztery razy tańszy bilet… I to właśnie nazywam doskonale spędzonym wieczorem!

Informacje o poprostuopera

Pasjonat opery, dobrej literatury i gier RPG. Operę pokochał w szkole podstawowej i jest jej wierny od dobrych dwudziestu lat. Preferuje starą szkołę, choć nie odrzuca wszystkiego, co oferuje współczesna opera. Ponieważ gust prowadzącego zmieniał się przez te wszystkie lata, wiele starych wpisów (zwłaszcza tych dotyczących nagrań i ulubionych śpiewaków) jest częściowo nieaktualnych. Najstarsze wpisy (zwłaszcza z lat 2011-2018) podlegają regularnej aktualizacji. Wszelkie prawa zastrzeżone: kopiowanie, powielanie i przekształcanie artykułów za zgodą autora (proszę pisać maila na adres poprostuopera@gmail.com, na pewno odpowiem)
Ten wpis został opublikowany w kategorii Uncategorized i oznaczony tagami , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

3 odpowiedzi na „Gdy ręce bolą od klaskania – relacja z koncertu Ewy Podleś

  1. marmarbog pisze:

    No cóż, sprawdziło się, że Podleś musi się rozgrzać i pierwszy numer bywa niekiedy wręcz na straty 😉 Zazdroszczę (pozytywie) koncertu – super się czyta o takich doświadczeniach.
    Wrażenia po Cyrusie mnie nie dziwą – to fantastyczna opera, a Podleś w Pesaro była doskonała.
    A propos Cyrusa mała uwaga – nie wiem, jak stało w programie, ale to „Cyrus w Babilonii” (Ciro in Babilonia) 😉
    Serdeczności!

  2. Pingback: Ewa Podleś (1952-2024) – żegnamy Contralto Assoluto cz. 2 | poprostuopera

Dodaj komentarz