Ewa Podleś (1952-2024) – żegnamy Contralto Assoluto cz. 2

Wielka kariera i wielki pech

W poprzedniej części wspomniałem, że trochę ponad 10 lat temu wydano szczegółową biografię śpiewaczki (Brigitte Cormier, „Ewa Podleś, contralto assoluto”), zatem dysponujemy dość szczegółowym katalogiem występów naszej sławnej rodaczki. Po ponownej lekturze mam lekki mętlik, tym bardziej, że autorka zdecydowała się opisywać karierę kontraltu według państw i regionów, a nie chronologicznie, przez co niełatwo mi określić, które wydarzenia z jej dorobku scenicznego uznać za te najistotniejsze lub jaki jest związek przyczynowo-skutkowy poszczególnych przedstawień. Pomyślałem więc, że może najlepszym rozwiązaniem będzie wydestylowanie motywów przewodnich z jej kariery.

Przede wszystkim, jak głosi nagłówek, Ewa Podleś nie miała wielkiego szczęścia przez lwią część swojej pracy i kilka razy odnosiła typowe dla naszych rodaków „zwycięstwo niewykorzystane” – mimo świetnych recenzji i zachwytu publiczności, nie odnawiano jej kontraktów, nie zapraszano ponownie, pomijano przy opracowywaniu nowych sezonów. Świetnym przykładem może być jej epizod w Metropolitan Opera – bohaterkę dzisiejszego wpisu zaproszono na występy w „Rinaldo” Handla. Z jednej strony debiut przed czterdziestką w głównej roli to nie lada wyróżnienie, z drugiej – opera barokowa nie cieszyła się wówczas wielkim uznaniem nowojorskiej widowni, najlepszy dowód, że do 1984 roku (czyli właśnie do serii spektakli „Rinalda”) w MET nie wystawiono żadnego dzieła Handla…

Choć debiut uznano za w pełni udany, śpiewaczka musiała czekać 24 lata na ponowne zaproszenie do tej instytucji. Czy to z powodu strony wokalnej? Nie sądzę. We wspomnianej już książce zasugerowano, dwie bardziej przyziemne przyczyny. Po pierwsze, Ewę Podleś zaprosił do MET James Levine, który pominął przy całej procedurze Jonathana Frienda, ówczesnego koordynatora artystycznego nowojorskiego teatru. Podobno nie zareagował na to zbyt pozytywnie i ostentacyjnie ignorował śpiewaczkę w czasie prób. Łatwo dodać dwa do dwóch, by przewidzieć, że na pewno nie ubiegał o ponowne angaże solistki i to niekoniecznie z powodów artystycznych. Innym problemem był konflikt Ewy z Eddą Moser – panie jechały razem na tournee z „Rinaldem” i podobno niemiecka sopranistka nie najlepiej zniosła towarzystwa męża i córki koleżanki po fachu. Doszło do awantury, którą tymczasowo udało się zażegnać, ale koniec końców żadna z pań przez lata nie dostała kolejnego kontraktu.

Skoro już wspomniałem o „Rinaldo”, to możemy od razu przeskoczyć do konfliktów ze sławnymi dyrygentami. W 1985 przed Ewą Podleś kolejna duża szansa – podpisuje kontrakt jako dublerka Teresy Berganzy i gdyby wielka Hiszpanka miała się wycofać, zastąpi ją w roli Rinaldo w Teatrze Chatelet pod batutą sir Charlesa Mackerrasa, cenionego australijskiego dyrygenta. Niestety, sytuacja robi się najdelikatniej mówiąc uwłaczająca: faktycznie, Berganza rezygnuje i Ewa jest gotowa przyjechać do Paryża na wszystkie spektakle. Jednak z jakiegoś powodu dyrekcja decyduje się na Zehavę Gal. Wściekła Podleś żąda od dyrekcji pełnej gaży za zastępstwo (wcale się jej nie dziwię) i stolica Francji przynajmniej w tej kwestii staje na wysokości zadania płacąc pełną stawkę. Jednak nie na tym kończy się historia – Gal nie opanowała roli i dyrekcja błaga Podleś o przyjazd do Paryża. Śpiewaczka się zgadza, ale tu zaczyna się jej nieprzyjemna przygoda z Mackerrasem. Australijski dyrygent ma zupełnie inną wizję jej roli, a nasza rodaczka ani myśli rezygnować. Ostatecznie godzi się na plan o wiele sławniejszego artysty, ale nie był to dla niej wokalny triumf o którym marzyła, pomimo bardzo dobrych recenzji. Poza tym młody administrator tej produkcji, Stephane Lissner, chyba poczuł się dotknięty jak musiał się korzyć przed naszym kontraltem – gdy później zrobił sporą karierę na licznych scenach jakoś więcej pani Podleś nie zaprosił…

Innym wielkim pechem śpiewaczki były… zgony. Wiem, trochę to ponure i nietaktowne, ale trudno to inaczej nazwać. W swojej karierze nieraz spotykała artystę, który gotów był otworzyć jej szerzej drzwi ku wielkiej karierze, który załatwił jej korzystne kontrakty lub zapoznał z wpływowymi osobami, lecz na dłuższą metę nie mógł pomóc, gdyż sprawy ostateczne przekreśliły wszelkie plany. Takim smutnym przykładem jest Richard Bradshaw, kanadyjski dyrygent i administrator, który w kilka lat rozsławił naszą śpiewaczkę w Kanadzie. Z jego pomocą Ewa dostała szansę by w komfortowych warunkach zaprezentować swoją klasę wokalną. Niestety, współpraca potrwała kilka lat, bowiem dyrygent niespodziewanie umarł.

Pomimo tych licznych kłopotów, Ewie Podleś udało się zrobić naprawdę dobrą, choć raczej specyficzną karierę. Wspomniane przeze mnie czynniki (i zapewne jeszcze kilka innych, jak choćby nietypowe trudności przy nagrywaniu w studio) sprawiły, że rzadko pojawiała się na deskach najsławniejszych teatrów operowych, ale miała swoje stałe sceny z wierną publicznością. Wieloletnia współpraca z Albertem Zeddą pozwoliła jej na częste występy na skromniejszych, ale wciąż wartościowych włoskich scenach. Choć Metropolitan Opera i San Francisco niechętnie patrzyły na polską śpiewaczkę, to bardzo często była zapraszana do Carniege Hall i świetnie dogadywała się z administracją opery w Seattle. Natomiast dwa państwa poza Polską, które odwiedzała chyba najczęściej i była tam zawsze najcieplej witana to Hiszpania i Kanada. Jeśli chodzi o występy na iberyjskich scenach, to Podleś musiała czekać dość długo na swój wielki moment, ale gdy w 1997 wystąpiła w roli Tankreda w Teatra de la Zarzuela, śpiewaczką zainteresował się znany impresario Pete Porta, który zaoferował swoje usługi na terenie kraju. Przyjęcie propozycji barcelońskiego agenta było doskonałą decyzją i solistka występowała w Hiszpanii przez wiele, wiele lat odnosząc jeden artystyczny sukces za drugim. Ostatecznie to właśnie tu zakończyła karierę w 2017 (Teatro Liceu w Barcelonie jako markiza w „Córce Pułku”). W Kanadzie było równie dobrze – dzięki wsparciu kilku życzliwych artystów i polonii śpiewaczce udało się dotrzeć do tamtejszej widowni, a ta poznawszy walory jej kontraltu z miejsca przygarnęła ją do siebie.

Oczywiście nie były to jedyne wielkie sukcesy – na talencie wokalnym Ewy Podleś poznali się Rosjanie, Portugalczycy, Szwajcarzy… czy nasi rodacy. Niestety, choć występowała w Polsce dość regularnie, nie były to tak częste wizyty jakby chciała. Jak sama przyznała, pojawiły się dwie znaczące przeszkody – pierwszą była bardzo zła organizacja polskich teatrów. W jednym z wywiadów przytoczyła anegdotę, że jedna z polskich instytucji muzycznych zaproponowała jej występ we wrześniu. Zachwycona śpiewaczka dopytała tylko A którego roku? po czym z osłupieniem usłyszała, że chodzi o wrzesień, który będzie już za kilka miesięcy… Druga kwestia była jeszcze bardziej przyziemna – sprawa rozbijała się o pieniądze. I myślę, że nie był to jakiś pokaz pychy, ile szczera i asertywna wypowiedź śpiewaczki, gdy skwitowała niektóre propozycje płynące z Polski słowami (luźny cytat) Bardzo chcę częściej występować we własnej ojczyźnie i jestem gotowa pójść na ustępstwa, ale za jałmużnę śpiewać nie będę.

Sądzę, że trzeba wspomnieć o jeszcze jednej istotnej kwestii odnośnie jej występów – mianowicie jej stanie zdrowotnym. Z jednej strony była to śpiewaczka o żelaznym zdrowiu, znana z tego, że można było do niej zadzwonić niemalże w ostatniej chwili, a ona pojawiała się gotowa i w bojowym nastroju. Z drugiej – pomimo świetnego zdrowia i przezwyciężenia niejednej choroby (nie tylko niemalże ignorowała przeziębienia, ale i szybko doszła do siebie po ciężkim wypadku samochodowym z 2003 roku), śpiewaczce często dolegały bóle kręgosłupa, a i z wiekiem jej stan zdrowia zaczął się pogarszać. Ostatecznie zdecydowała się na emeryturę w 2017 roku, głównie z przyczyn zdrowotnych. Licząc jej ścieżkę zawodową od powrotu do Warszawy z konkursu im. Czajkowskiego w 1978 i tak może się pochwalić prawie czterdziestoletnią karierą, to bardzo dobry wynik.

Głos:

Przyznaję, że dawno tak się nie bałem jakiegokolwiek powrotu do czyjegoś głosu jak do naszego kontraltu. Panią Podleś wspominałem niezwykle ciepło nie tylko z powodu nagrań (niestety, dość nielicznych, o tym za chwilę), ale też i recitalu z Opery Wrocławskiej, który był wspaniałym przeżyciem ( https://poprostuopera.wordpress.com/2013/09/08/gdy-rece-bola-od-klaskania-relacja-z-koncertu-ewy-podles/ ). Jednak przez ostatnie lata zrobiłem się bardziej krytyczny w stosunku do współczesnej opery i bałem się jakie wrażenie zrobi na mnie teraz, gdy coraz trudniej napisać mi coś pozytywnego o najpiękniejszej ze sztuk w kontekście ostatniego półwiecza. Na szczęście, choć nie umknęło mi kilka problemów, wciąż mogę wystawić pani Podleś pozytywną ocenę. I nie ukrywam – to dla mnie prawdziwa ulga.

Może ugryźmy temat z tej strony – przeglądając rozmaite fora i strony internetowe jednym z najpiękniejszych komplementów jakie otrzymywała Ewa Podleś było porównanie do Marii Callas – tak jak diwa stulecia była w stanie śpiewać cały repertuar sopranowy (od lekkich ról komediowych po Izoldę), tak nasza rodaczka dysponowała kontraltem w rozumieniu belcanto, czy głosem, który bez problemu zaśpiewa wszystko co nie jest przeznaczone dla sopranu.

Przyjrzyjmy się więc wymaganiom jakie stawia się największym przedstawicielom tej szkoły operowej (zestawienie według Ziazan Horrocks-Hopayian): precyzja i zwinność głosu, prowadzenie legato, zróżnicowana ekspresja, dbałość o naturalny ton (bez śpiewania nosowo, gardłowo i bez sztucznego przyciemniania), trzy rejestry wokalne by prezentować rozmaite kolory głosu, utrzymanie swojego instrumentu w dobrej kondycji dzięki rezygnacji z ekstremów i nadwyrężania skrajnego rejestru. Dziś mało który głos spełnia choćby i połowę tych wymagań i nie jestem przekonany, czy w ostatnim pięćdziesięcioleciu ktokolwiek dysponował wszystkimi punktami (ba, autorka tego zestawienia twierdzi wręcz, że nawet Maria Callas nie spełniła jednego z wymogów, lecz to już inna historia).

Czy uważam, że Ewa Podleś zrealizowała w całości tę długą, bardzo restrykcyjną listę? Nie. Czy „wypełniła” zdecydowanie więcej podpunktów niż większość współczesnych jej gwiazd? Jak najbardziej.

Przede wszystkim, nasza śpiewaczka dysponowała ogromnym głosem, obejmującym trzy oktawy (zdaniem niektórych nawet więcej), bez większych problemów wykonującym repertuar od ocierających się o sopran ról mezzosopranowych (np. księżna Eboli w „Don Carlosie”) po role typowe dla altu, a nawet kontraltu (jak księżna w „Siostrze Angelice” lub Tankred).

Nasza rodaczka mogła się również pochwalić znakomitą giętkością i kontrolą głosu, w dodatku jej instrument dysponował szalenie rzadką (zwłaszcza na dzisiejsze czasy) paletą kolorów, bezproblemowo zmieniającą się wraz z sytuacją dramaturgiczną. Skoro wspomniałem o sytuacji scenicznej, Ewa Podleś była wielką osobowością, która zasadzała się nie tyle na skomplikowanym portrecie psychologicznym bohaterów, ile na świetnym wyczuciu dramatu (nieraz i nie dwa potrafiła wybrnąć z niejednego teatralnego problemu) oraz świetnej komunikacji z publicznością – nie dziwi mnie to, że tak swobodnie czuła się w czasie recitali.

Mamy więc ekspresję, technikę, precyzję, wielki głos i nie wspomniałem jeszcze o bardzo ładnym legato. Czego więc po latach mi brakuje? Nieco większej naturalności tonu, która pociągnęła za sobą pewne problemy techniczne. Posłuchajcie proszę tych dwóch fragmentów – jeden jest z prapoczątków kariery śpiewaczki, drugi z przełomu wieków:

W pierwszym nagraniu słyszymy piękny, naturalny mezzosopran, który nie usiłuje na siłę atakować górnego ani dolnego rejestru. To głos, który nie boi się potencjalnych skojarzeń o bycie nazwanym „sopranem”, a jego frazy płyną ciepło i naturalnie. W późniejszej wersji wciąż słyszymy piękny instrument o ogromnej sile i wybitnej rozpiętości rejestru, ale moim zdaniem (i jest to coraz częstsze w głosie Ewy Podleś już od lat 80-tych) śpiewaczka niepotrzebnie tak kurczowo trzymała się dołu rejestru. Jak wiecie, żaden ze mnie ekspert od spraw technicznych, jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nasza rodaczka padła ofiarą coraz bardziej postępującej mody na przesadne eksponowanie skrajnego rejestru zamiast demonstrować naturalne piękno.

Moim zdaniem to pociągnęło za sobą jeszcze jedną wadę wokalną, mianowicie sporą gardłowość głosu. Mam wrażenie, że gdy śpiewaczka uderza w najniższe tony lub przesadnie wysila się w dole rejestru, jej alt brzmi jakby na każdą samogłoskę nałożyć jeszcze „y”. Być może dlatego najbardziej lubię panią Podleś, gdy śpiewa lżej, bez przesadnego forsowania głosu. Nie wykluczam też kwestii tremy scenicznej i konieczności posiadania chemii z publicznością. Szczególnie łatwo wyłapać to w recitalach, które chyba najpiękniej demonstrują potęgę artystki.

Natomiast, nie chcę by ktokolwiek odniósł tu mylne wrażenie – nawet jeśli mam swoje problemy z głosem Ewy Podleś to nie oznacza, że nie była wielką artystką, a jej głos wciąż pięknie się prezentuje. Nie mówiąc o poziomie na tle konkurencji i pozostałych śpiewaków. Z tego powodu dobór dyskografii był dla mnie dość problematyczny, bo ogromna część jej scenicznych partnerek i partnerów nie prezentuje klasy godnej naszej rodaczki. Mimo wszystko, mam nadzieję, że załączone rekomendacje sprawią Wam choć trochę radości.

Z żalem przychodzi mi żegnać artystkę o tak szerokim repertuarze, o tak niezwykłym głosie i o tak niesamowitej prezencji scenicznej. To nie tylko wielka strata dla polskiej sztuki, ale i dla całego operowego świata. Szczęśliwie, choć zachowała się niewielka dyskografia, to wciąż wystarczająca by jej kunszt wokalny mógł zachwycić operowych maniaków ze wszystkich kontynentów.

Dyskografia:

  1. Recital – Jerzy Marchwiński, Łańcut (na żywo, 1987),
  2. „Orfeusz i Eurydyka” – Ana Rodrigo, Elena de la Merced, Coro de la Comunidad de Madrid, Orguestra Sinfonica de Galicia, dyr. Peter Maag (Arts, 1998),
  3. Pieśni Czajkowskiego, Musorgskiego i Rachmaninowa – Graham Johnson (Forlane, 2007),
  4. „Tankred” – Sumi Yo, Lucretia Lendi, Stanford Olsen, Pietro Spagnoli, Capella Brugensis, Collegium Instrumentale Brugense, dyr. Alberto Zedda (Naxos, 1994),
  5. „Semiramida” – Mariella Devia, Carlo Colombara, Luca Canonici, chór i orkiestra Teatru La Fenice,  dyr. Henri Lewis (na żywo, DVD, 1992),
  6. „Córka pułku” – Mariella Devia, Paul Austin Kelly, Bruno Pratico, chór i orkiestra La Scali, dyr. Donato Renzetti (na żywo, 1996),
  7. „Rinaldo” – Gianna Rolandi, James Bowman, chór i orkiestra Theatre du Chatelet, dyr. Sir Charles Mackerras (na żywo, 1985).

Informacje o poprostuopera

Pasjonat opery, dobrej literatury i gier RPG. Operę pokochał w szkole podstawowej i jest jej wierny od dobrych dwudziestu lat. Preferuje starą szkołę, choć nie odrzuca wszystkiego, co oferuje współczesna opera. Ponieważ gust prowadzącego zmieniał się przez te wszystkie lata, wiele starych wpisów (zwłaszcza tych dotyczących nagrań i ulubionych śpiewaków) jest częściowo nieaktualnych. Najstarsze wpisy (zwłaszcza z lat 2011-2018) podlegają regularnej aktualizacji. Wszelkie prawa zastrzeżone: kopiowanie, powielanie i przekształcanie artykułów za zgodą autora (proszę pisać maila na adres poprostuopera@gmail.com, na pewno odpowiem)
Ten wpis został opublikowany w kategorii Uncategorized i oznaczony tagami , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz