Początek roku przywitał nas bardzo smutną wiadomością – w wieku 71 lat zmarła Ewa Podleś, sławny kontralt i gwiazda światowych scen. Jedna z najbardziej rozpoznawalnych śpiewaczek naszej ojczyzny przegrała walkę z rakiem płuc. Niestety, czas pożegnać kolejną gwiazdę.
Trzecie rodzinne podejście do podbicia światowych scen
Nasza bohaterka dorastała w bardzo specyficznym otoczeniu. Jej matka, Teresa, marzyła o karierze primadonny, ale ciężko jej było pogodzić naukę i utrzymanie się w wielkim mieście. Koniec-końców, jeszcze przed drugą wojną światową wyszła za dwadzieścia lat starszego Walerego Podlesia. Co prawda autorka biografii naszego kontraltu pisze o okolicznościach zawiązania tego związku dość dyplomatycznie, ale nie sposób uciec od przypuszczenia, że ojciec Ewy chciał mieć młodą żonę, a Teresa szukała kogoś z zasobnym portfelem.
Jak łatwo się domyślić, czasy wojenne nie wpłynęły dobrze na to małżeństwo. Nie tylko z powodu zawieruchy dziejów, ale i tego, że pan Podleś stracił lukratywny etat. Koniec-końców do rozwodu nie doszło, jednak nie był to najromantyczniejszy i najbardziej rozbudowany emocjonalnie związek. Mimo wszystko, w 1942 roku przychodzi na świat ich pierwsza córka, Julianna. W czasie wojny mąż Teresy rzadko pokazuje się w Warszawie, ale od 1945 rodzina znów trafia pod wspólny dach. Matka Ewy może wreszcie realizować swoje marzenie, by śpiewać w operze, ale z racji braku ról dla kontraltów, występuje w chórze lub śpiewa epizody. Do tego ma na utrzymaniu rodzinę – Waldemar pozostaje mężem Teresy i zostaje ojcem ich drugiej córki (nasza bohaterka przychodzi na świat w 1952), ale prowadzi życie na mieście, a do domu wraca głównie by przespać się po pijackiej libacji albo wszczynać awantury. We wspomnieniach Ewy ojciec jest dla niej dosłownie nikim i od samego początku trzymała go na dystans.
Tymczasem matka zabiera młodszą córkę do teatru na próby, gdzie dziewczynka czuje się doskonale. Mała Ewa ma szczęście – szybko dostrzeżono jej swobodę sceniczną i aktorstwo, i już w wieku trzech lat debiutuje na deskach Teatru Roma jako syn Cio-Cio-san w „Madamie Butterfly”, u boku wówczas znanej śpiewaczki Aliny Bolechowskiej. Podobno w czasie spektaklu dziecięca aktorka (nie mając oczywiście takiego tekstu w partyturze) w odpowiednim momencie dramaturgicznym spontanicznie krzyknęła „Mama, mama!”. Prawdopodobnie z powodu tej świetnej scenicznej intuicji mogła grać tę rolę tak długo, jak diwa Bolechowska była w stanie nosić ją na rękach.
W podobnym czasie Julianna, dysponująca pięknym kontraltem (zatem pewne rzeczy pozostają w rodzinie) bierze potajemnie lekcje, szykując się by pójść w ślady rodzicielki. Niestety, sekretna edukacja nie skończyła się dla niej dobrze – młoda kobieta przepłaciła to utratą głosu. To nie koniec rodzinnych problemów: chociaż Teresa powoli, bo powoli pnie się w karierze, w 1965 zalicza bolesny upadek, który kończy się złamanym biodrem. Nieudana operacja tylko pogarsza sprawę i matka Ewy przez dwa lata jest przykuta do łózka. Choć odzyskuje częściowo sprawność, nie jest w stanie już normalnie chodzić i na pewno nie da rady wrócić do śpiewania, mimo ledwie czterdziestu pięciu lat na karku. Mniej więcej w tym czasie pan Podleś oświadcza żonie, że na tym koniec i wyprowadza się do innej kobiety. Wsparcia Teresie udziela siostra Walerego, Maria i jej mąż, Stefan. Sytuacja robi się dość niecodzienna, bowiem po jakimś czasie szwagierka Teresy umiera, a podwójne nieszczęście zbliża do siebie matkę Ewy i Stefana… Ostatecznie zostają parą, co nasza primadonna wspomina z niekłamaną ulgą, żywiąc o wiele cieplejsze uczucia do emerytowanego kierowcy ambulansu niż do pochodzącego z elit ojca.
W 1972 Ewa zdaje do Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie, gdzie cieszy się reputacją jednej z najlepszych uczennic. Żeby było zabawniej, trafia do klasy… Aliny Bolechowskiej. Panie świetnie się dogadują i nauka przebiega w bardzo serdecznej atmosferze. W 1975 śpiewaczka występuje w „Cosi fan tutte” na deskach Opery Narodowej, natomiast za jej pełnoprawny debiut najczęściej wskazuje się spektakl „Cyrulika sewilskiego” z 1976. Zdobyła tę rolę dzięki zwycięstwu w Międzyuczelnianym Konkursie Wokalnym.
A skoro już mówimy o konkursach…
Wielkie nagrody i wielka miłość
Koniec lat 70-tych był dla Podleś nadzwyczaj intensywny – choć wszystko wskazywało na to, że będzie gwiazdą na deskach krajowych scen, marzyła o wielkim sukcesie międzynarodowym. By tego dokonać, należało wygrać w którymś z cenionych konkursów wokalnych. Udaje jej się zdobyć drugie miejsce w Atenach i Genewie, ale przełom nastąpił rok później, gdy dostała się na jedno z najbardziej prestiżowych wydarzeń wokalnych dla młodych solistów – mowa tu o Konkursie im. Piotra Czajkowskiego. Zajmuje trzecie miejsce (pierwsze jako nie-Rosjanka), zaskarbiając sobie miłość tamtejszej widowni i Iriny Archipowej, największej rosyjskiej mezzosopranistki tamtych czasów.
To wyróżnienie bardzo poprawiło status Ewy – po powrocie do ojczyzny z miejsca wręczają jej kontrakt na występy w Warszawie, w jej mieszkaniu montują linię telefoniczną, dostaje talon na fiata oraz zgodę na otrzymywanie wynagrodzenia w dewizach. Choć następne lata jej kariery są owocne, powoli zarysowują się pierwsze poważne przeszkody – między innymi śpiewaczka potrzebuje więcej czasu na poznanie kolegów i koleżanek ze sceny, lubi mieć żywy kontakt z publicznością, a w przyszłości pojawią się przekomarzania z dyrygentami, którzy nie lubią odstępstw od partytury kosztem swobodnej atmosfery spektaklu.
Mimo już osiągniętej wysokiej pozycji, śpiewaczka wyrusza na kolejne zawody – tym razem aż do Rio de Janeiro. Nasza bohaterka zalicza przesiadkę w Paryżu po którym oprowadza ją Jerzy Marchwiński, znany pianista, z którym w Warszawie odbyła pierwszą próbę do brazylijskiego konkursu. Jednak dopiero w Paryżu mają okazję lepiej się poznać. Do Rio przylatują już jak dobrzy przyjaciele, a w czasie miesięcznego pobytu zagranicą ich uczucie rozkwita. Ewa wraca z Ameryki Południowej z podwójną nagrodą – wygrywa w konkursie i wraca z mężczyzną, który niebawem zostanie jej mężem. Od tego momentu następuje wielka stabilizacja w życiu prywatnym śpiewaczki, pasmo regularnych występów w teatrach operowych na całym świecie, a z czasem i pierwsze nagrania w studiu.
W czasie powrotu z Brazylii, młoda stażem para zostaje jeszcze na kilka dni w Paryżu, przeżywając piękne, romantyczne chwile. Tak całkiem prywatnie zastanawia mnie, czy Ewa miała świadomość ryzyka, że pod pewnymi względami wchodzi w buty swojej matki, wiążąc się z o wiele starszym mężczyzną (17 lat), w dodatku będącym już po rozwodzie (wcześniej był mężem Haliny Słonickiej, z którą miał córkę Annę, znaną pianistkę). Na szczęście wszystko jakoś się ułożyło. Co prawda prawdopodobnie z powodu problemów przy porodzie małżonkowie doczekali się tylko jednego dziecka (córki Ewy-Marii, którą na co dzień nazywali Marysią), jednak pozostali parą aż do śmierci pianisty w 2023. Zresztą primadonna przeżyła go o raptem dwa miesiące – wiem, że chorowała od jakiegoś czasu, ale podejrzewam, że mógł tu mieć miejsce syndrom złamanego serca.
Mąż, jego córka i zwycięzca konkursu Chopinowskiego
Marchwiński przez lata był także stałym partnerem scenicznym naszej primadonny (jako pianista w czasie recitali) i zawsze służył żonie dobrą radą. Para podróżowała i mieszkała razem, to w Polsce (przeprowadzali się kilkukrotnie, ale głównie w okolicach Warszawy), to we Francji (chcieli nawet osiąść na stałe i stworzyć tam swoją bazę, lecz pokonała ich francuska administracja), to w Hiszpanii. Niestety, na początku lat 90-tych Marchwińskiemu coraz mocniej dokuczała prawa ręka, ostatecznie zmuszając go do przerwania kariery. Dla Podleś był to cios, bowiem zawsze miała problemy przed otwarciem się na nowych partnerów, a pianista dla śpiewaczki lubującej się w recitalach to nie byle kto. Ostatecznie początkowo zdecydowano się na… córkę Marchwińskiego z pierwszego małżeństwa (nie ukrywam, ta decyzja trochę mnie zaskoczyła i to nie z powodów muzycznych), a na późniejszym etapie kariery często śpiewała u boku zwycięzcy konkursu Chopinowskiego, Garricka Ohlssona. Pomimo zmian pianistów, Marchwiński wciąż doradzał żonie w kwestiach muzycznych.
By zakończyć ten wątek pogodną nutą, pozwolę sobie zacytować komentarz Brigitte Cormier, która tak opisuje polskich mężczyzn (w kontekście Marchwińskiego) – Chociaż Jerzy jest od Ewy o wiele starszy, należy przyznać, że jest niezmiernie pociągający ze swymi kręconymi, lekko siwiejącymi włosami, okalającymi młodzieńczą twarz i swym pełnym szczerości spojrzeniem niebieskich oczu. I dalej – tu już ogólnie o polskich mężczyznach (fragment załączony przeze mnie w duchu męskiej solidarności, skoro tak rzadko nas się komplementuje): Charakteryzuje go wdzięk szlachetnych Polaków, o których Jean-Paul Couchoud, dyrektor Instytutu Francuskiego w Warszawie w latach siedemdziesiątych napisał trafnie: „Trudny do zdefiniowania czar, w skład którego wchodzą pogoda ducha, rozmarzenie, swobodne maniery, szczodrość serca, ciekawość wobec drugiego człowieka, całkowity brak wulgarności i spora dawka niepewności siebie.”
Ponieważ materiału do opowieści zostało jeszcze sporo, a nie ukrywajmy, że żegnamy się z jedną z najsławniejszych polskich śpiewaczek operowych, zdecydowałem się podzielić wpis na dwie części. W następnej odsłonie opowiem przynajmniej skrótowo o karierze naszej śpiewaczki, o jej repertuarze, dyskografii i choć kilku przygodach scenicznych. Nie ukrywam, że nie może również zabraknąć dłuższego komentarza na temat głosu Ewy Podleś i tego jak bardzo się zmienił w stosunku do pierwszych występów – ale czy na korzyść, czy niekoniecznie, to już przy kolejnej okazji.