Przeglądając stare nagrania z Metropolitan Opera, natrafiłem na nietypowy spektakl – „Córka pułku” Donizettiego to opera ciesząca się sporą popularnością, jednak w tamtych latach nie była tak często wystawiana, zwłaszcza poza granicami Francji. Postanowiłem pochylić się nad tym przedstawieniem, tym bardziej, że „otoczka” spektaklu jest zaskakująco nietypowa.
„Córka pułku” – Lily Pons, Raoul Jobin, Salvatore Baccaloni, Irra Petina, Louis D’Angelo (Hortensjusz), Maria Savage (księżna Krakentorp), Wilfred Engelman (kapral), Lodovico Oliviero (mieszkaniec wsi i notariusz), chór i orkiestra Metropolitan Opera, dyr. Gennaro Papi (Cantus-Line, 1940).
Spektakl został co prawda wydany, ale widzę, że ktoś go wrzucił na youtube dwa lata temu:
Lily Pons ładnie radzi sobie z rolą, gdy Maria prezentuje swoją liryczną stronę (np. w Il faut partir), jednak głos sprawia wrażenie niedostatecznie rozwiniętego. Środek brzmi nieco starczo, a przejścia między rejestrami są nieco wymuszone. Do tego w wielu epizodach jej sopran sprawia wrażenie jakby był za mały do tej roli. Z pozytywów widać, że ma dobrze opanowaną rolę od strony aktorskiej (choć w arii Chacun le sait, chacun le dit – śpiewa Chacun le dit, chacun le dit), ozdobniki i tryle też jej niestraszne. Ciekawostką jest aria Marii z aktu II, gdzie w pewnym momencie śpiewaczka przechodzi do arii Łucji z francuskiej wersji „Łucji z Lammermooru”. Ogólnie rzecz biorąc jest przyzwoicie, ale ciężko tu mówić o wielkiej roli.
Raoul Jobin chyba nigdy nie podbije mego serca. Jest tu podobnie jak w omawianych jakiś czas temu „Opowieściach Hoffmanna” – wielkim atutem tenora jest wspaniała dykcja i doskonałe zrozumienie tekstu. Problemem pozostaje dość brzydka barwa głosu i nieco wymuszona góra. Do tego jego rola jest straszliwie zmarginalizowana: słynne Ah, mes amis! zostało skrócone i pominięto jego arię w akcie II. Tym samym mam wrażenie, jakoby stał się trzecim bohaterem dramatu.
W związku z tym Salvatore Baccaloni musiał wziąć na swoje barki główną rolę męską i dzięki temu wszystko dobrze się skończyło, bowiem był bezwzględnie najjaśniejszym punktem spektaklu. Świetny wokalnie i znakomity aktorsko, poradził sobie zarówno w duecie z Marią, jak i w licznych scenach zbiorowych. Także dwa tercety z aktu II wypadły brawurowo. Wspaniała rola wspaniałego solisty.
Spośród wszystkich artystów tego wieczoru Irra Petina ucierpiała chyba najbardziej na skrótach – praktycznie straciła swoją główną scenę (na początku opery), tak więc zostały jej de facto epizody aktorskie, dwa finały i tercet w akcie II. W tym ostatnim, niestety, bardzo źle ją słychać, więc wstrzymuję się z ostateczną oceną śpiewaczki. Natomiast efekt końcowy wypadł słabo.
Spory problem mam także z dyrygentem, który obrał szaleńczo szybkie tempa – miejscami ma to sens, partytura zyskuje na humorze i w kilku scenach zdecydowanie pomogło to solistom, ale czasem odnoszę wrażenie jakby Papi po prostu nie miał serca do tej muzyki i chciał jak najszybciej dokończyć dzieło.
Jak widać na załączonym obrazku, spektakl jest co najwyżej średni – poza Baccalonim nie ma tu nikogo dla kogo warto pochylać się nad tym nagraniem (choć dzięki niemu warto przesłuchać całe przedstawienie, a przynajmniej sceny z jego udziałem). Nie pisałbym jednak o tym spektaklu, gdyby nie jeden wątek – mianowicie polityczny.
Jak zapewne wiecie, do 28.12.1940 roku Niemcy zdążyli już zająć znaczną część kontynentu, w tym Francję. Tymczasem Amerykanie jeszcze nie angażowali się w działania wojenne (kwestię na ile pozorna była ich polityka izolacjonizmu pozostawiam historykom). Nic zatem nie wskazywało, by Stany Zjednoczone miały zamiar w jakikolwiek sposób uczestniczyć w europejskiej zawierusze. I tym momencie na scenę wkracza Lily Pons (i to dosłownie). Francuska śpiewaczka była gorącą orędowniczką polityki generała de Gaulle i wcale nie miała zamiaru udawać, że w jej ojczyźnie nic się nie dzieje. Zatem zażyczyła sobie, by w Salut a la France Maria wymachiwała flagą Lotaryńską (ten region był zawsze kością niezgody między Niemcami, a Francją). Dyrekcja teatru protestowała, ale primadonna postawiła na swoim. Co więcej, finał aktu drugiego zwieńczono pierwszymi taktami Marsylianki, co nie uszło uwagi widzów i krytyków.
Pod filmem na youtubie, ktoś ładnie podsumował całe wydarzenie, nazywając je wielkim sukcesem dyplomatycznym primadonny. No właśnie, dyplomatycznym… Nie mogę powiedzieć, że nie zgadzam się z Pons, bo chciałbym, by Stany Zjednoczone zareagowały na wydarzenia w Europie tak szybko jak to możliwe. Z drugiej strony amerykańscy widzowie przyszli do teatru zobaczyć komedię i część z nich mogła sobie zwyczajnie nie życzyć politycznych deklaracji. Tym bardziej, że sam spektakl nie stoi na nie wiadomo jakim poziomie.